Berlin stolica techno i mekka klubowiczów z całego świata to miejsce, które chociaż raz warto odwiedzić by sprawdzić, któryś z ponad 300 tamtejszych klubów. Kierowany lekką nostalgią, a także chęcią pokazania znajomym nocnego oblicza tego miasta, postanowiliśmy w jedną z sobotnich nocy wybrać się tam pociągiem, korzystając ze specjalnej oferty Berlin Clubnight Ticket. Czy szalona noc w Berlinie jest tym samym doświadczeniem co jeszcze kilkanaście lat temu?
Impulsem do wyprawy na clubbing do Berlina była znajoma, która złapała ostatnio bakcyla na kulturę techno. Wiedząc, że byłem kiedyś fanem tego gatunku zaproponowała wypad na jakąś imprezę w tym klimacie. Jako, że dla mnie na dźwięk słowa techno od razu przychodzi na myśl Berlin to bez długiego zastanawiania zaproponowałem aby skoczyć na głęboką wodę i zamiast na “jakąś imprezę” wybrać się do mekki tego gatunku czyli stolicy Niemiec. Przecież Berlin to niemalże dzielnica Wrocławia 😉
Berlin Clubnight Ticket
W 2016 roku w ramach posiadania przez Wrocław tytułu Europejskiej Stolicy Kultury miasto Wrocław wraz z władzami Berlina i Brandenburgii uruchomiło tzw. “Pociąg do kultury”. To specjalne połączenie kursujące w weekendy pozwala za 19 euro (lub 79 PLN) w jedną stronę dotrzeć z Berlina do Wrocławia i z powrotem. Aktualny rozkład jazdy preferuje jednak turystów z Berlina, skąd w sobotę i niedzielę pociąg wyjeżdża w godzinach porannych. Powrót ze stolicy Dolnego Śląska zaplanowany jest zaś w godzinach wieczornych. Mimo tak niekorzystnego, z punktu widzenia wrocławianina, połączenia kolejarze postanowili wykorzystać sytuację i przygotować specjalną ofertę pod nazwą Berlin Clubnight Ticket, która w założeniach miała być okazją do clubbingu w jednym z najbardziej imprezowych miast Europy.
Imprezowy pociąg wyrusza z Wrocławia w sobotni wieczór kwadrans przed 20. Na miejsce dociera zaś tuż przed północą. Jest to idealna pora do rozpoczęcia clubbingu (imprezy w stolicy Berlina rozpoczynają się po północy, a rozkręcają jeszcze później).
Po wejściu na peron we Wrocławiu ujrzeliśmy charakterystyczną sylwetkę niemieckich pociągów regionalnych… Jako, że jest to “pociąg do kultury” w środku też czekały na nas małe niespodzianki. Na wybranych zagłówkach foteli znajdziemy tam zdjęcia oraz opisy historycznych postaci ważnych dla obu miast. Okazało się, że nie była to jedyna cecha tego pociągu. Tuż po odjeździe, w dwóch językach, podano informacje o dodatkowych atrakcjach. Jedną z nich jest pociągowa biblioteczka, z której na czas podróży można sobie wypożyczyć książkę po polsku lub niemiecku dotyczącą każdego z tych miast. Lektura została tak dobrana aby można było dowiedzieć się co je łączy. Oprócz strawy dla duch było też coś dla ciała. Poczęstunek (już jednak płatny) gdzie miła pani oferowała babeczki (które jak zachwalała sama robiła) oraz kawę lub herbatę.
Kolejnym zaskoczeniem była obecność w pociągu kogoś, kogo na potrzeby tego tekstu nazwę animatorką (nie wiem jak oficjalnie nazywa się ta rola). Była to sympatyczna dziewczyna, która udzielała informacji dotyczącej samego pociągu jak i atrakcji w obu miastach. Po krótkiej rozmowie okazało się, że sama idea Berlin Clubnight Ticket jest bardziej rozbudowana niż tylko okazyjna cena biletów. Otóż gdy nasza bohaterka usłyszała, że jedziemy na clubbing do berlińskich klubów postanowiła przybliżyć nam całą ideę.
Okazuje się bowiem, że średnio raz w miesiącu organizowany jest specjalny klubowy pociąg. Już w momencie znalezienia się w nim rozpoczyna się impreza, a w cenie biletu na przejazd otrzymujemy specjalną wejściówkę do jednego z kilku berlińskich klubów. Dostaliśmy nawet taki bilet (jednak bez gwarancji, że akurat tego dnia pokazując go uda się na nim wejść do danego lokalu – gdyż obowiązuje on tylko w wybranych terminach). Trzeba przyznać, że wybór klubów do którego dostajemy wejściówkę jest bardzo różnorodny (pod względem muzycznym). Wśród miejsc mamy do wyboru Gretchen, Silver Wings, Yaam, Crack Bellmer, Tresor czy Kesselhaus w Kulturbrauerei. Dla każdego coś miłego.
Po krótkiej rozmowie okazało się, że nasza animatorka całkiem sporo wie o berlińskich klubach, gdyż przez kilka lat w nich pracowała. Była więc w stanie dostarczyć sporo ciekawych informacji i wskazówek. Nie ze wszystkich skorzystaliśmy, gdyż mieliśmy już wstępny plan na ten wieczór… Gdy zdradziliśmy nasze zamiary to kazała nam obiecać, że w drodze powrotnej, zdamy jej relację czy udało się nam je zrealizować.
Berlin… Wschodni
Pociąg opuściliśmy na przedostatniej stacji – Ostkreuz. Stacja ta jest położona w byłym Berlinie Wschodnim i dla osoby, która jest tam pierwszy raz może sprawiać dosyć przygnębiające wrażenie… dość powiedzieć, że to takie skrzyżowanie PRL-owskiej szarzyzny w wielkiej betonowej skali z nowojorskim Bronxem (graffiti).
Imprezy w Berlinie zaczynają się stosunkowo późno, właściwie przed północą nie bardzo jest po co iść do klubu (chyba żeby postać w kolejce jeżeli jest to jakieś popularne miejsce). Dlatego też na stacji można było zobaczyć mnóstwo 20-35 letnich ludzi przygotowujących się do imprezy… po zejściu z peronu przywitały nas masy rowerów… oraz pustych butelek porozstawianych… gdzie się da…
Nasza mapa wieczoru zawierał kilka klubów zarówno mniej jak i tych bardziej znanych. Z pośród nich mieliśmy wybrać ze 2-3 w zależności od sytuacji. Od razu odpuściliśmy sobie uznawany za jeden z najbardziej ekskluzywnych i modnych klubów techno na świecie, znany jako “kościół techno” albo “techno katedra” – Berghain. Miejsce to zyskało status kultowy nie tylko ze względu na niezapomniane imprezy oraz najlepszych DJ-ów tam występujących ale też ze względu na legendarnego selekcjonera Svena Marquardta, który według własnego uznania dobiera kogo tam wpuścić. Dostanie się do tego klubu nie dość, że wymaga ogromnej cierpliwości (stanie w kilkugodzinnej kolejce to norma) to na dodatek szansa na wejście jest bardzo losowa… W sieci można znaleźć wiele poradników mówiących jak NIE dostać się do Berghain…
Salon zur Wilden Renate
Po krótkiej orientacji w terenie (po opuszczenie stacji S-Bahna zbyt dużo znaków orientacyjnych nie było) ruszyliśmy do naszego pierwszego klubu… Trzeba przyznać, że nasz wybór był bardzo hardcorowy – Salon zur Wilden Renate. To bardzo ekstrawaganckie miejsce położone jest w opuszczonym, kilkupiętrowym budynku, który został zaadaptowany przez niezależnych artystów na klub. Oprócz intrygującego klimatu bohemy był jeszcze jeden powód dlaczego akurat od tego miejsca postanowiliśmy zacząć. Otóż w weekend naszego przybycia klub świętował 10 rocznicę swojego istnienia, a co za tym idzie od piątku wieczorem przez cały weekend trwała tam nieprzerwana, 72-godzinna impreza. Dodatkowo lokal ten był położony najbliżej od stacji logicznym więc wydawało się właśnie tam skierować nasze pierwsze kroki.

Choć w tych rejonach Berlina jeszcze nie spacerowałem to cel naszej wyprawy dosyć łatwo udało się nam zidentyfikować… a to dzięki około 150 metrowej kolejce oczekujących na wejście imprezowiczów. Gdy dotarliśmy tam kilka minut po północy, na oko, kilkaset osób czekało już na miejscu. Stanęliśmy więc grzecznie w kolejce… Oczekujący wyglądali dosyć normalnie (biorąc pod uwagę famę jaką posiada to miejsce oczekiwał bardziej odjazdowych osobowości) jednak nie byli to wyłącznie lokalsi. Przed nami stała grupka osób mówiących po francusku, za nami też… kilka minut po naszym przybyciu kolejka była już dwa razy dłuższa… no nic skoro stanęliśmy postanowiliśmy poczekać…
Trzeba przyznać, że czas płynął dosyć szybko czego nie można było powiedzieć o kolejce… tzn co kilka minut posuwała się do przodu o dwa, trzy metry. Choć nie padało, jesienna aura dawała się we znaki szczególnie, że nie wszyscy odpowiednio zabezpieczyli się na wypadek chłodu… po półtorej godziny powolnego przesuwania się do przodu, gdy już zaczęliśmy widzieć światełko w tunelu do wejścia pojawiła się grupka lokalsów, która beztrosko otoczyła nas ze wszystkich stron… Ekipa z butelkami w ręku, coś tam sobie dźwięcznie szwargotali, niepozornie mieszając się z tłumem stojących od dłuższego czasu kolejkowiczów (czytaj kulturalnie się wepchali). Jeden z nich chciał mnie nawet poczęstować swoim drinkiem (butelka z piwem do którego wlał jakiś mocniejszy alkohol) ale grzecznie podziękowałem (po angielsku) co wzbudziło ich niedowierzające spojrzenia (niestety to już nie te lata i teraz żeby przeimprezowć całą noc to trzeba red bulla, a nie piwo z dopalaczami).
Po kolejnej pół godzinie przedostatni przed nami kolejkowicze weszli za bramy lokali a my stanęliśmy przed samymi drzwiami. Jako, że mieliśmy już za sobą prawie pięciogodzinną podróż plus dwie godziny stania w kolejce, a na dodatek niektórzy przemarzli do szpiku kości nie byliśmy zbyt rozmowni… Zauważył to chyba siedzący przed wejściem bouncer i postanowił zagaić do nas small talkiem… po angielsku spytał nas “Czego przyszliśmy dzisiaj posłuchać”… Na to pytanie nie byliśmy przygotowani… spośród grubo ponad 50 DJów, którzy mieli grać w trakcie tego weekendu nie znaliśmy żadnego nazwiska… nasza konsternacja widocznie go zdziwiła… i stwierdził, że chyba powinniśmy przyjść innym razem…. tak oto staliśmy się ofiarami słynnej berlińskiej selekcji klubowej…
W takiej sytuacji dyskusja nie ma sensu, opuściliśmy kolejkę i ruszyliśmy do kolejnego lokalu na liście… Cała sytuacja była nieco rozczarowująca ale trzeba przyznać, że sami trochę jesteśmy sobie winni, bo jednak nie znanie line-up’u w berlińskich klubach to niewybaczalne faux pas… w końcu po to się idzie do jednych z najlepszych klubów techno na świecie… aby posłuchać najlepszych DJ-ów… Dlatego też kilkunastominutowy spaceru do kolejnego klubu spędziliśmy na nieco intensywniejszych przygotowaniach…
Watergate
Kolejnym klubem na naszej mapie był Watergate, na szczęście tutaj mieliśmy zachomikowane (nie mieliśmy dostępu do internetu, aby sprawdzić na bieżąco kto danego wieczora gra) materiały z grającymi tego wieczoru DJ-ami (sytuacja była o tyle prostsza, że tej nocy na dwóch scenach było ich tylko sześciu, a na dodatek podczas selekcji lokali ich muza wpadła nam w ucho). Zaczęliśmy więc wkuwać na pamięć kolejne nazwiska… Monika Kruse, Clint Stewart, Tobi Neumann, … Manon. Gdy dotarliśmy przed wejście jako tako byliśmy przygotowani… przynajmniej na pytanie kto dzisiaj gra…

Tym razem kolejka była krótsza (w końcu było już po 2 w nocy), za to dwuetapowa. Gdy tylko zajęliśmy miejsce w szeregu za nami pojawiła się grupka lokalsów (założenie to przyjąłem bo mówili po niemiecku). Zza pleców zaczęły dochodzić do nas urywki słów, z których zrozumieliśmy tylko… Clint Stewart, Monika Kruse, Tobie Neuer… nein, Neumann, Manon… Clint Stewart, Tobie Neumann, Monika Kruse…, uśmiechnęliśmy się do siebie, bo widać, że wiedzieli o co chodzi w całej tej zabawie… albo polegli na podobnym pytaniu w poprzednim lokalu 😉
Po kilku minutach zostaliśmy wpuszczeni za pierwsze barierki. Przed nami były już tam dwie grupki imprezowiczów. Pierwsza z nich, większa wdała się jakąś dłuższa dyskusję z selekcjonerem. Zostali wpuszczeni ale ostatni z grupki dostał jakieś dodatkowe pytanie… jego skonsternowana mina sugerowała, że nie znał odpowiedzi i został poproszony o powrót za bramki… Tym razem zaskoczenie już nie malowało się na naszych twarzach, a przed nami stała jeszcze jedna grupka tym razem trzech mężczyzn. Wyglądali na obcokrajowców więc selekcjoner zapytał po angielsku dlaczego spośród tak wielu berlińskich klubów postanowili wybrać akurat ten. Jeden z grupki wyrecytował, że czytali, że to jeden z najlepszych klubów w Berlinie, ma świetną atmosferę, muzykę i jedzenie… Trzeba przyznać, że nawet w naszych uszach nie brzmiało to zbyt wiarygodnie… kto w klubie techno widział dobre jedzenie… selekcjoner raczej też tego nie kupił ale zadał dodatkowe pytanie “skąd jesteście”… padła odpowiedź z Izraela… i chyba to ich uratowało bo zostali wpuszczeni.
Tu mała dygresja selekcja w berlińskich klubach jest na tyle już legendarna, że zdarzyły się nawet pozwy o dyskryminację. W jednym z klubów, kiedy bouncer nie wpuściła pewnego klubowicza, a ten zapytał się dlaczego otrzymał odpowiedź że “właściciel kazała nie wpuszczać obcokrajowców”. Urażony klubowicz (który okazał się Niemcem ale o nie aryjskich rysach ;)) poszedł z tym do sądu… i wygrał. Stąd zapewne selekcja często sprawia pozory merytoryczności (np. pytanie o grających danego wieczoru DJ-ów)… choć w wielu poradniach przy rozmowach sugerowane jest posługiwanie się językiem niemieckim.
W końcu przyszła pora na nas. Pada krótkie pytanie ile nas jest odpowiedzieliśmy, że trójka… wzrok selekcjonera skupiony jest na naszej znajomej… chwile czekamy w milczeniu. Z lekkim napięciem, czekając na kolejne pytania, po cichu przypominamy sobie nazwiska DJ-ów… ale po trzydziestu sekundach milczenia zostajemy wpuszczeni bez dodatkowych, zbędnych pytań.
Z lekką ulgą udaliśmy się do kasy, gdzie po uiszczeniu wejściówki w wysokości 15 Euro od osoby trafiliśmy w ręce ochroniarzy, którzy sprawdzili co mamy w kieszeniach.. mój nowy, mały aparat Sony RX100 IV kupiony specjalnie na takie wypady, był wyczuwalny w kurtce. Nie zostałem jednak poproszony o pokazanie zawartości kieszeni… od razu jednak zostałem poinstruowany, że w lokalu nie ma mowy o żadnych zdjęciach. Potwierdziłem, że zrozumiałem i w końcu weszliśmy do środka.
Do Watergate warto iść nie tylko dla muzyki (fama niesie, że jeżeli głównym powodem Waszej wizyty w Berlinie jest muzyka techno to Watergate jest Waszym klubem) ale też świetnej miejscówki. Lokal posiada dwie sceny górną (mainfloor) i dolną (waterfloor) a dodatkowo taras z imponującym widokiem na rzekę (robi on szczególnie wrażenie w nocy i o świcie).
Do 7 rano przemieszczaliśmy się pomiędzy pakietami od czasu do czasu chillout-ując się na nadrzecznym tarasie, kołysząc się w rytm dobrej muzy Moniki Kruse, Clinta Stewarta, Tobi Neumanna… i Manona.
Podróż powrotna czyli rozważania na temat berlińskiej sceny klubowej
Drogę powrotną spędziliśmy na odsypianiu nocy oraz rozmowach dotyczących minionych wydarzeń. Nie obyło się oczywiście bez dociekań dotyczących dlaczego akurat podpadliśmy selekcjonerowi w Renate… Tutaj można tylko snuć domysły i teorie… znacznie ciekawsze natomiast jest pytanie skąd taka selekcja w berlińskich klubach w ogóle się pojawiła… aby spróbować to wyjaśnić niezbędna jest jednak mała retrospekcja.
Nie da się ukryć, że to ja byłem inicjatorem pomysłu clubbing-owego wypadu do Berlina. Moi znajomi dobrze wiedzą, że jest to moje drugie miasto, gdzie w latach 2003/2004 praktycznie mieszkałem. W tym czasie nie tylko poznałem różne oblicza tej ekscytującej (może nie na pierwszy rzut oka ale jednak) metropolii ale również miałem okazję odwiedzić trochę różnych tamtejszych klubów. Wśród moich ulubionych lokali był Matrix, Sage Club, a także kultowy Tresor. Nic więc dziwnego, że scenę klubową w tym mieście wspominam z nostalgią i przyjemnością. Przez te kilkanaście lat parę rzeczy się jednak zmieniło.
Stolica techno = zalew turystów
Berlin od zawsze był prężnym ośrodkiem subkultury techno. To tutaj powstawały największe festiwale poświęcone szeroko pojętej elektronicznej muzyce tancznej jak Mayday czy Love Parade, a Tresor był jednym z najbardziej rozpoznawalnych klubów z tą muzyką na świecie. Techno przez długi czas było jednak muzyką dość niszową i specyficzną. Nie trafiającą w tak masowe gusta jak bardziej dyskotekowe gatunki. W ostatnich latach coś się tutaj jednak zmieniło. Berlin stał się mekką dla turystów, którzy słysząc niestworzone historie o różnych, pełnych kolorytu klubach tu funkcjonujących zaczęli masowo uprawiać turystykę clubbingową. Nie wiem co było pierwsze nadmiar chętnych w lokalach, którzy niekoniecznie interesowali się samą muzyką, a po prostu chcieli odwiedzić modne miejsce czy rozpoczęcie selekcji.
Warto też dodać, że gdy mieszkałem w Berlinie to o ile pamiętam nigdy nie miałam problem z wejściem do żadnego berlińskiego klubu… nie wiem czy pojęcie selekcji wówczas nie istniało czy było zarezerwowane dla bardzo specyficznych miejsc. W każdym razie Berlin był synonimem wolności, gdzie niezależnie jak wyglądałeś, skąd pochodzisz czy w jakim języku mówiłeś, drzwi każdego klubu stały przed Tobą otworem.
Eksluzywność
Coraz większe zainteresowanie klubami sprawiły, że lokalsi zapewne byli nieco poirytowani, że ich ulubione miejsca stają się kurortami przypadkowych turystów, psując im klimat w klubach i obniżając ich renomę. Dodatkowo zaczęły się pojawiać nowe kluby z którymi za pewne trzeba było konkurować. Jak więc rozwiązać oba problemy… przez ekskluzywność. Stara zasada mówi, że to co jest bardziej niedostępne jest tym bardziej kuszące. Z jednej strony więc można sprawić aby nasz lokal stał się symbolem kultu dostępnym dla wybranych, a z drugiej pozwolić sobie na selektywne dobieranie klienteli.
Labele i Marketing
Jak wspomniałem w Berlinie jest mnóstwo klubów techno ale też i mnóstwo DJ-ów. Najlepsze kluby zaczynały więc przyciągać do siebie konkretne nazwiska dbając o jakość muzyki, a jednocześnie budując własne marki. Tak, najlepsze Berlińskie kluby mają swoje labele pod którym wydają muzykę promowanych przez siebie DJ-ów. Z czysto marketingowego punktu widzenia istotne jest aby budować rozpoznawalność tych artystów. Dlatego w Berlinie nie idziesz na jakąś byle jaką imprezę do dowolnego klubu gdzie gra ananimowy DJ-ej – tylko wybierasz klub X aby posłuchać DJa Y, V lub Z…
Powszechne założenie jest bowiem takie, że gdy wybierasz się do dobrego, berlińskiego klubu to dlatego aby posłuchać konkretnego artysty.
I troszkę szkoda, że doszło do takiej sytuacji. Gdyż Berlin zawsze kojarzył mi się z tym, że nie było tam za dużo sztucznego lansu. Każdy mógł być kim chciał i nikogo to nie dziwiło czy szokowało. Wygląda jednak, że te czasy powoli się kończą… i dzisiejszy clubbing w Berlinie nie jest już taki beztroski i radosny jak kiedyś…
Żeby nie kończyć takim lekko przygnębiającym akcentem wrócę jeszcze do samej idei Berlin Clubnight Ticket. Gdy pierwszy raz o niej przeczytałem wydawało mi się, że jest to tylko czysty marketing, w którym chciano zagospodarować, w jakiś sposób, pusty skład wracający w sobotni wieczór z Wrocławia do Berlina. Jak się jednak okazuje cała inicjatywa jest jednak przemyślana i nie jest tylko czystym PR-em, a co najważniejsze stoją za nią kompetentni i zmotywowani ludzie (pozdrowienia dla naszej sympatycznej “animatorki”).
Tak, więc mimo wszystko polecam wybrać się na taki “w pół zorganizowany” wypad do stolicy Niemiec w imprezowym pociągu… nowe doświadczenia gwarantowane, tylko nie zapomnijcie o trzech rzeczach: komfortowym i dostosowanym do aury ubiorze, merytorycznym przygotowaniu oraz opcjach alternatywnych 😉
P.S. Więcej wpisów poświęconych atrakcjom w stolicy Niemiec znajdziesz pod tagiem Berlin
Taki wyjazd jest z pewnością ekscytujący, podejrzewam, że kiedyś wybiorę się w taką podróż. Z kolei ostatnio bawiłem się na imprezie gdzie była fotobudka 360, powiem Wam, że świetne przeżycie, a zabawa przednia.