Film: Zimna Wojna

Nasz filmowy wieczór w noc sylwestrową postanowiliśmy rozpocząć głośnym ostatnio,  polskim filmem w reżyserii Pawła PawlikowskiegoZimna wojna. Nie ukrywam, że oczekiwania były bardzo duże.. i niestety film im nie sprostał.

Zacznijmy od tego, że tak naprawdę trudno powiedzieć o czym ten film miał opowiadać. Choć niby fabułę można streścić jako historię miłosną między kompozytorem szukającym talentów wśród pochodzących ze wsi naturszczyków wykonujących muzykę ludową na tle Polski i Europy w czasach w okresie lat 50-tych czyli na początku tytułowej zimnej wojny. To tak naprawdę trudno tutaj coś więcej dodać, gdyż cała fabuła została zaprezentowana wręcz w encyklopedyczny sposób. Przez co trudno tutaj jakoś specjalnie kibicować bohaterom albo być porwanym przez ich płomienny romans.

Całość została sfilmowania bardzo ascetycznie i minimalistycznie. Ilość dialogów jest zredukowany do liczby niezbędnej do nakreślenia kontekstu historycznego oraz relacji między bohaterami, których losy poznajemy w krótkich scenach rozgrywających się na przestrzeni kilkunastu lat… a to co się działo w tak zwanym “międzyczasie” musimy wyłowić z tych skrawków rozmów, które przeprowadzają ze sobą i kontekstu sytuacyjnego.

Nie jest też to film o Zimnej wojnie, bo nic odkrywczego o niej nie mówi, a raczej bazuje na ogólnych stereotypach tamtej epoki oraz głęboko zakorzenionych kliszach (szare, smutne i zacofane państwa bloku wschodniego ale z głęboko zakorzenioną tradycją, dekadencki Paryż, opustoszałe ośnieżone i ciężkie ulice wschodniego Berlina z budkami wartowniczymi na każdym kroku).

Nawet wątek osobisty (film dedykowany rodzicom reżysera – bo to na kanwach historii ich związku bazował podobno scenariusz) nie wzbudza jakiegoś zaangażowania. Dlatego trudno wczuć się w trakcie seansu w opowiadaną historię… czujemy się raczej jak historyk zbierających do kupy obrazki z tamtych lat…

Pomimo trudności w budowaniu zaangażowania w historię nie jest to zły film i trzeba mu przyznać, że ma potencjał festiwalowy. Nagrody Europejskiej Akademii Filmowej, 18 minutowa owacja na stojąco w Cannes, a także spore szanse na Oscara wciąż wskazują, że film ten ma wiele elementów zrobionych naprawdę dobrze.

Minimalistyczna forma wymaga sporych umiejętności prezentowania historii i to reżyserowi udało się perfekcyjnie. Film jest też na swój sposób uniwersalny i nie chodzi mi tutaj o historię miłosną, a raczej o fakt, że każdy znajdzie w nim coś co może odnieść do siebie. Polacy oraz mieszkańcy państw byłego bloku wschodniego tradycyjną kulturę i bolesną historię. Francuzi swój dekadencki Paryż, a inne narody łatwe do odczytania nawiązania do okresu zimnej wojny (motyw bardzo popularny w Wielkiej Brytanii). No i bardzo różnorodną… muzykę która za pewne przypadnie do gustu Amerykanom (ale o tym więcej za chwilę).

Główni aktorzy (Kulig, Kot i Szyc) również stają na wysokości zadania (szczególnie ten ostatni zapada w pamięć). Jeżeli chodzi o zdjęcia (za które odpowiada Łukasz Żal) to tutaj mam już mieszane uczucia. Z jednej strony jest jedna genialna „scena z wykorzystaniem lustra” oraz kilka ciekawych ujęć i kadrów (ale nie są już do zdjęcia zapierające dech w piersiach). Z drugiej, tym razem czarno-białe obrazy często wyglądają na przepalone. Za pewnie taki był cel ale nie potrafię wyjaśnić co skłoniło operatora do takiego zabiegu, który po prostu dla osoby zajmującej się hobbistycznie fotografią, kolą w oczy.

Wspominałem o Oskarowych szansach dla Zimnej wojny i nie bez kozery wspomniałem o Amerykanach w kontekście muzyki. Film ten bowiem najlepiej prezentuje się w kategorii… musical! Zdziwieni? Ja też ale tak naprawdę w każdej niemal scenie towarzyszy nam muzyka. Co ważne jest to muzyka bardzo różnorodna. Począwszy do polskiej muzyki ludowej, przez folklor ściany wschodniej po dekadenckie francuskie kluby jazzowe, a kończąc na muzyce popularnej z czasów zimnej wojny po obu stronach żelaznej kurtyny.

I wydaje się właśnie, że to muzyka jest prawdziwym bohaterem tej opowieści. Bo to ona tutaj wychodzi zwycięsko z całego filmu będąc jej najmocniejszym elementem. Muzyka różnorodna, przedstawiająca odmienne kultury i społeczności, a jednocześnie puentuje to co się dzieje na ekranie.

Tak więc naprawdę wierzę, że mamy szansę na Oscara, bo jak wiemy Amerykanie uwielbiają musicale… szczególnie z historią miłosną w tle (nieszczęsne La La Land). Zresztą jeden z moich znajomych na filmwebie określił ten film jako La La Land w stylu noire… i chyba jest to bardzo trafne podsumowanie tej produkcji. Banalna fabuła, ciekawa realizacja i niewiele emocji.

Choć od strony reżysersko-formalne jest to małe arcydziełko to jednak w trakcie seansu mamy do czynienia z encyklopedycznym podsumowanie niż emocjonująca historią, którą chce się śledzić, chłonąć i oglądać. To trochę za mało na film wybitny nawet jeżeli miał szczytny cel zaprezentowania ducha muzyki zimnej wojny, tak jak główni bohaterowie na początku filmu chcą zarchiwizować i wypromować polską muzykę ludową.

Moja subiektywna ocena: 6/10 (jak interpretować moje oceny dowiesz się tutaj.)

Więcej o filmie na: Filmwebie, IMDB

2 myśli w temacie “Film: Zimna Wojna

Dodaj komentarz